Kurt Vonnegut - Trzęsienie czasu
Na pożegnanie z prozą Kurt serwuje nam niestety najsłabszą powieść w dorobku, choć możemy spojrzeć na to inaczej. Zapomnijmy na chwilę, że to jest powieść i od razu będzie lepiej. Bo fabuły tu tyle, co kot napłakał, a większość książki to autobiograficzne wspominki i dygresje Kurta - przeplatają się daty i postacie, chwilami ciężko dociec, co jest prawdą, a co fikcją, bo w teorii akcja "powieści" dzieje się w przyszłości (w stosunku do czasu powstania) i narrator opowiada też o wydarzeniach, które dopiero nadejść mają. Zamysł fabularny jest następujący: oto w roku 2001 coś dziwnego zadziało się z czasem, świat cofnął się o 10 lat, do roku 1991 i wszystkie wydarzenia z "powtórzonej dekady" ludzie musieli przeżyć jeszcze raz, dokładnie w takim samym kształcie, bez możliwości zmiany. Pozostawiając na boku kwestię "technicznej" możliwości takiej biernej powtórki, uważam, że niejeden autor zrobiłby z tego sążnistą powieść (a niejeden czytelnik, choćby ja, z nostalgią wróciłby do kolorowych lat dziewięćdziesiątych), ale nie Vonnegut. Ten zadowala się zdawkowymi wzmiankami, a na pierwszy plan wysuwa ogrom drobiazgów, bez jednej wspólnej myśli przewodniej. I jest to fajne, jeśli chcemy jeszcze jeden (ostatni) raz posłuchać lubianego autora, ale nie udawajmy, że to powieść, bo wtedy łatwo się rozczarować.
Alfred Szklarski, Maciej J. Dudziak - Tomek na Alasce
Ten Szklarski na okładce to chyba tylko z grzeczności, choć rzecz powstała ponoć na podstawie jego notatek. Że powieść o Tomku na Alasce była przez autora planowana, to żadna tajemnica, ale na ile wyszła poza sferę pomysłu, tego nie wiem. Może i były jakieś notatki, mniejsza z tym. Nieznany mi pan Dudziak wziął się i dokończył/napisał. Jak mu wyszło? Zacznę od minusa i to ogromnego. Autor poległ z kretesem na faktografii. Kto czytał klasyczne powieści o Tomku, ten wie, że akcja przeplatana jest wykładami o historii, geografii i biologii odwiedzanego regionu. Tu oczywiście też to występuje. Jak często mylił się Szklarski - nigdy nie sprawdzałem, ufałem mu. Tym razem natomiast trzeba naprawdę niewiele, żeby się przekonać, iż Dudziak - uzbrojony w Internet i dużo więcej źródeł książkowych niż pan Alfred sześć dekad temu - wywiązał się z zadania fatalnie. Czas akcji jest określony dość precyzyjnie - Tomek wspomina o "makabrycznym wydarzeniu sprzed kilku dni", czyli o tragedii Titanica. Mamy więc kwiecień 1912. Wszystko ładnie, taka data też jak najbardziej zgadza się z wewnętrzną chronologią cyklu. Tymczasem w jednym z późniejszych rozdziałów, polski podróżnik, Stefan Jarosz, który pełni w książce główną rolę, jeśli chodzi o kwestię wykładów na temat Alaski, opowiada bohaterom: Z Kazimierzem Grochowskim wiąże się ciekawa historia. Otóż pierwszym drużbą na weselu Grochowskiego z Elisabeth Jumith w San Francisco piątego listopada tysiąc dziewięćset dwunastego roku był nie kto inny, jak sam John Griffith Chaney, czyli Jack London! Widzimy to? W kwietniu słuchamy opowieści o tym, co dopiero wydarzy się w listopadzie i nie trzeba tu nawet sprawdzać żadnego źródła, żeby zauważyć, że coś tu nie gra. Idźmy dalej - historię ową opowiada, jako się rzekło, polski podróżnik, Stefan Jarosz, który pragnie dotrzeć do masywu McKinley. I bardzo ładnie, bo to postać autentyczna. Tyle tylko, że w 1912 miał raptem dziewięć lat. Mało? No to jeszcze jeden kwiatek. Z polecenia prezydenta Woodrowa Wilsona zaczęła działać Alaskańska Komisja Inżynieryjna - mówi pod koniec książki porucznik Willis. Miał on chyba dar prekognicyjny, bo Wilson wybory prezydenckie wygra dopiero w listopadzie, a urząd obejmie w 1913. Powieść to nie podręcznik, jasne. Ale powieść podróżnicza, opisująca przy tym jakiś kawałek świata, z takim nagromadzeniem dość prostych do wyłapania błędów rzeczowych? No chyba nie wypada. Przy okazji dodam, że w treści wspomniany jest z nazwiska doktor Alfred Kroeber. To tylko jedna luźna wzmianka, bez żadnych konsekwencji w fabule, ale i tak fantastom może się zrobić miło, bo wszak doktor Kroeber to nikt inny, jak ojciec samej Ursuli Le Guin. Tyle o podstawowych mankamentach. A tak ogólnie? A tak ogólnie mamy do czynienia z całkiem niezłym naśladowaniem stylu Szklarskiego. I można tę tezę traktować złośliwie i ironicznie - są sucharskie żarty i komentarze bosmana (tak, wiem, że już cztery książki temu został on kapitanem, ale chyba większość czytelników myśli o nim "po staremu", zresztą sam Dudziak też nie jest konsekwentny i raz nazywa go tak, a raz tak) i to w dużym nagromadzeniu, są też wykłady i pogadanki w starym stylu. Obrana konwencja i stylistyka sprawia, że książka już na starcie wydaje się nieco staroświecka, ale, szczerze mówiąc, jak sobie przypomnę ostatnie Netflixowe unowocześnianie Pana Samochodzika, to chyba jednak wolę pozostać przy tradycji. Pomijając wtręty edukacyjne, przygoda goni tu przygodę i chyba nawet jest ich trochę za dużo, przez co gubi się właściwy sens i cel wyprawy. Mamy bowiem: spotkanie z górą lodową, tonięcie pod lodem, katastrofę sterowca, wybuch wulkanu (chyba miało to być swoiste odbicie sceny z Meteorytem Tunguskim z "Tajemniczej wyprawy"), a nawet - obowiązkowe chyba dla fabuł dziejących się na Alasce w pewnym przedziale czasowym - wyścigi psich zaprzęgów. Trochę za dużo autor grzybów w barszcz nawrzucał, a doprawił jeszcze spotkaniami na drugim końcu świata z postaciami kiedyś znanymi czy to bohaterom (Nowicki dwukrotnie spotyka starych przyjaciół z dawnych morskich podróży), czy to nawet czytelnikowi (jakie jest prawdopodobieństwo spotkania przez naszych podróżników na Alasce Czerwonego Orła, jednego z bohaterów "Tomka na wojennej ścieżce"?). Szklarski był w takich rozwiązaniach jednak dużo bardziej powściągliwy, acz jeśli chodzi o kontynuatorów, to szlaki Dudziakowi przetarł już Adam Zelga, wprowadzając w "Grobowcach faraonów" postać młodego O'Donella, syna poszukiwacza złota z pierwszego tomu. Przeglądam recenzje i z jednym się nie mogę zgodzić. Piszą oto czytelnicy, że w nowym tomie na siłę dołożono polityczną poprawność, krytykę cywilizacji białego człowieka itp. No nie, to było już dość mocno obecne u Szklarskiego, niemal każdemu spotkaniu z tubylcami towarzyszyły refleksje Tomka i spółki o celowości podbojów, narzucania "białej" kultury, sensowności mówienia o "dzikich" itp. A że Szklarski robił to bardziej subtelnie, to już inna sprawa. Jedyną woltą w stosunku do poprzednich części są wyrzuty sumienia bohaterów w temacie wysłania Indian do europejskich cyrków. Tu należy się jednak zastanowić, co właściwie nimi kierowało już wtedy, w 1904, gdy w procederze owym pośredniczyli. Czego się oni po tych Indianach w cyrkach spodziewali? Czyżby nie znali choćby "Sachema" Sienkiewicza, opublikowanego już w 1883? Tomek wyglądał zawsze raczej na oczytanego...
_________________ In an interstellar burst
I am back to save the Universe.
|