HALO HALO**** i ½
Od początku wydawał mi się świetnym początkiem dla płyty na której nie ma słabego kawałka. Dopiero po kilkunastu przesłuchaniach widzę jednak jak precyzyjnie zapowiada wszystko co się będzie działo na Lunie. Wchodzi dynamicznie riff i hi-hacik, potem bas i od razu słychać, że warsztatowo to będzie pierwsza liga. Pierwsza zwrotka i już wiadomo, że nie będzie tutaj przesłania typu: „nie poddawaj się, wszysko się ułoży”, ani nawet: „pomódl się, a wszystko się ułoży”. Wręcz przeciwnie, wszystko się PRZESTAŁO układać, cyrki się przejadły, modlitwy nie działają, zupełnie nic nie działa. Nie wiadomo jak na to odpowiedzieć, czy samooskarżeniem (
jak słoń...), czy miotaniem się (trąbka w części środkowej). Dopiero teraz wołanie halo halo zaczyna być wołaniem prawdziwym. Na szczęście, i znowu tak będzie przez całą płytę, dobro nie może sobie ot tak zniknąć (na
Lunie nic nie jest przesadzone, nawet ciemności), stało się być może cichsze i mniej hasłowe, jak
niebo nad dachami wioski i miłość bliźniego, jak na obrazku. I jeszcze jedna zapowiedź tego co się później będzie działo: nadzwyczajna dbałość o szczegół w aranżacjach, tutaj chórek w poprzek jakiegoś wersu, tam jakaś dopowiedź w wysokich rejestrach, ówdzie smaczne rozsypanie talerzy... I jeszcze zwrot akcji w stronę
tam na deser. Chyba będzie dobrze chyba.
ECHO*****
Utwór niby znany z Ultimy i z wykonań koncertowych Tańca Szkieletów, ale i tak dużo zaskoczeń: inna tonacja niż na płycie, inny rytm niż na koncercie... I jaka genialna aranżacja! Ciemna, KOSMICZNA, partia syntezatora, na drugim tle jakieś piski, bulgoty gwiazd, o przepraszam, muzyka sfer... I te dramatyczne opadnięcia klawiszowe o pół tonu po refrenie... A na pierwszym planie słonecznie – fale wspomnienia z dzieciństwa, pogwizdywanie, żartobliwa wiadomość „od tyłu”. To napięcie między planami, czarna dziura obrazująca utratę złudzeń i rozprysk dziecięcego widzenia świata, jest absolutnie mistrzowsko poprowadzone. Tamto dobro powraca echem, ale nie ma do niego powrotu, co dobitnie potwierdza finalny opad syntezatora, już nie o pół tonu, ale na łeb na szyję! Odjąłem ćwierć gwiazdki za szepty, choć własciwie nie, już się przyzwyczaiłem: pięć gwiazdek!
LUNA**** i ¾
Pamiętam tę piosenkę gdy nie miała jeszcze tekstu, były tylko przejmujące zawołania "Luna de Mariiiiaa" (obecnie daleko w tle) i ajajajaj w refrenie. Teraz ból przeszedł w miejsca podskórne, księżycowe, być może teraz jest to bardziej nawet wymowne.
DZIEŃ BEZ DUCHÓW **** i ½
Niespodziewanie ucisk zelżał na jeden dzień, a może nawet na dłużej? Można zanurzyć się w radości, chociaż nie zatracić, bo tamto pozostaje w pamięci. Taka radość jest cenniejsza, nie jest ani pijacka ani niestety beztroska, jak dawniej. Nie parska śmiechem, ale jest tak mocna, że można zatańczyć do słów wykonawcy zespołu disko w refrenie, chociaż w tych harmoniach coś za dużo tęsknoty jak na disko.
UFO****
Po dobrej zabawie wychodzimy na zewnątrz i jest noc. Co on tam śpiewa?
Ufo jest czułe? Ależ tak! Świetny, nieszablonowy zaśpiew, nuta w poprzek akordu, w kulminacyjnych momentach, kolejna charakterystyczna cecha Luny.
NA NIEBIE CIĄGŁY RUCH*****
W tej piosence Pierścień zostaje nazwany po imieniu. Ale jak to jest napisane, jakie piękne słowa!
Zarośnięty boczny tor. Doskonały tekst i przejmujące jego wykonanie („kończy się mój czaas”, bardzo, bardzo mocne). A w muzyce dzieją się już rzeczy niebywałe. Szaleńcza międzygwiezdna trąbka to rzecz oczywista, ale to stukanie w tle! Wojska niebieskie przygotowują się do wymarszu. Jest w tej muzyce coś co pozwala wznieść się ponad ten krzyż. Tak, ruch na niebie zabija, ale to są też manewry przygotowujące niebo. Szybkie zakończenie wydaje się potwierdzać, że rzeczywistość niebieska jest mocniejsza niż ziemska także na ziemi. Gdy wchodzi tamburyn i harmonie w tle (ciekawe rozwiązanie, niczym w Moody Blues
) zaczyna się taniec życia. Życia po śmierci. Ale na razie trzeba jeszcze umrzeć.
SERCE**** i ¾
Pięknie się zaczyna, grobowe ale i przestrzenne trójdźwięki gitary. I ten zbolały głos. Zaczyna się pieśń pokonanych, bardzo dziękuję. Bolące serca podnoszą niebo – takie słowa już na papierze brzmią nietęgo, a co dopiero jak to się naprawdę przydarza. Ale taka jest prawdziwa Ścieżka Umarłych i prędzej czy później trzeba na nią wejść.
Umieraj umieraj, moje serce z kamienia, niech odrzuci cię zupełnie cały świat. Wspaniały wers. Ani nie artystyczny (bo cały tekst może się kojarzyć z piosenką z Jana Serce), ani nie melodramatyczny (bo serce jest z kamienia, a zatem nie jest bez winy), ani nie TANI (bo serce idzie jednak na śmierć i jest to straszna śmierć). Wspaniały bo prawdziwy. Tylko te strzępki gitarowe na końcu piosenki obiecują, że to może nie być jeszcze koniec płyty.
TREN***** (!)
Od pierwszych dźwięków trąbki mamy tu do czynienia z napięciem wręcz nieludzkim. I nie mogło tutaj być też innych słów niż takie nie ludzkie, tylko Boże. Człowiek by sobie nigdy takiej drogi nie wybrał, bo tutaj wszystko jest naprawdę, letni deszcz smaga plecy jak bicz, a cierpienie i ból sterczą jak kikuty, z których zdarto duchowe uniesienia. Dobrze że pojawiły się tutaj odcienie tak nieszablonowe, bo ciemności bywają spychane na drugi plan, jako wyraz niedojrzałości lub wręcz niedołęstwa duchowego i życiowego. Tere fere.
Muzycznie utwór Jeremiasz jest absolutnie wybitny. Melodia poprowadzona bardzo mądrze, z momentami kulminacyjnymi, takimi jak słowo „chłopiec”, które jest tak trafione jak niewiele rzeczy na świecie. Gra Licy to muzyka poważna w najwyższym wydaniu, a jęki trąbki są wręcz przeszywające. Jestem bardzo wdzięczny, że mogłem wystąpić w takim wspaniałym utworze.
UMIERAJ*****
Teraz śmierć jest już na wyciągnięcie ręki, chociaż trzeba ją jeszcze wybrać (ciekawe na jak długo można by uciec). Każde słowo w tej piosence wydaje się precyzyjne i nieuchronne, jakby było w tej piosence od początku świata (no dobrze, akcent w „umieraj” trochę boli na początku, ale też przez to bardziej słuchać w nim sylabę RAJ, co świetnie wyeksponowano w drugim refrenie, i dobrze że tylko tam). Aranżacja trafiona w sedno, oszczędna, niemal ogniskowa gitara, tylko że to nie ognisko w Radocynie, tylko ogień wojenny. Bas i stopa w pierwszym refrenie biją przeddzwonne na śmierć. Nalot perkusyjny przed wejściem w drugi refren jest batalistyczny do szpiku. Dwugłosy w drugiej zwrotce poruszające, a w trzeciej linijka „czy to nie jest piękne” harmonicznie wydaje mi się lepsza od wszystkich moich soundropsowych prób, chociaż ta harmonia jest prosta jak w Stare Dobre Małżeństwo, w tych słowach świetnie to jednak drga. Cała trzecia zwrotka jest przedwczesną nagrodą, bo aż się chce iść na śmierć. Ten utwór bardzo mi pomógł, dziękuję.
WIOSNA NA WYGNANIU***** (!)
Najgorsze już niby za nami więc gdzie to zmartwychwstanie? Pryska następne złudzenie: że będzie szybko i się nie będzie powtarzać. Trzeba się jednak otrząsnąć i zobaczyć wszechświat jakim jest, w kolorze mięsa. I że są na nim momenty tak okropne jak Warszawa Wschodnia.
Szukałem Cię cały dzień i nie znalazłem – i takie wersety bywają w Pieśni nad Pieśniami. Wielka Sobota okazuje się bardzo długa.
Ale na wygnaniu można odnaleźć bardzo piękną muzykę. Tak jak to światełko, które towarzyszy melodii w refrenie. Padają słowa „poświeć nade mną”, a już świeci, tylko za plecami. Jakże piękne wzniesienie wokalu na słowie "znów", znów nieszablonowo harmonicznie. W trzecim refrenie jeszcze jeden, jakby przedwczesny przebłysk, wiadomo już że kiedyś na pewno rozbłyśnie na dobre.
Kiedy już stwierdziłem że to chyba mój ulubiony utwór na płycie (jakże świetnie, ascetycznie, dobrane środki wyrazu do przesłania!) zacząłem się zastanawiać jakież to akordy są w zwrotce, sprawdziłem i nie mogłem się nadziwić – znowu obniżenie o pół tonu, jak w Podróży na wschód, Pięknorękim, Kantyku, Domu przy moście, autorskim zakończeniu Nie dotykając ziemi? Brzmi to świeżo i zupełnie nie przypomina tamtych, szacunek dla kompozytora.
Poza tym światem**** i ½ jest już tylko miłość i jest pewne że przyjdzie.
DOM*****
Bardzo sprytnie przeplecione są tutaj te dwie rzeczywistości, żadna to nowość w repertuarze Budzego (
zaświaty piją herbatę), ale w "Domu" to działa w drugą stronę. Powrót z koncertu do Rivendell (zawsze sobie to śpiewam gdy idę w tamtą stronę w poniedziałek) oraz powrót do Pierwszego Przyjaznego Domu za granicą. Droga prowadzi przez dno szklanki i miłość bliźniego. Melodia refrenu ma w sobie coś kompletnego, najpierw w górę, potem stanowczo w dół ("z powodów stu"), po prostu świetnie skomponowane. I to słowo "dom", po raz kolejny w poprzek akordu! Jeszcze jedno niesamowite solo Licy i powoli kończy się najlepsza płyta polskiego rocka.