Ale się dziao!!!!
Tyle wspaniałych przeżyć z którymi złączył się ten koncert, że nie wiadomo od czego zacząć... jeszcze kiedy moja stopa lizała pierwszy stopień wagonu kolejowego zdawało mi się, że dało się słyszeć czułe pożegnanie niepozbawione emocji i czułości: "Jedź jedź! Utracjuszu! Zobaczysz! Wywalą cię z roboty! A potem! W-a-r-s-z-a-w-a W-s-ch-o-d-n-i-a!" Słońce świeciło tak, że byłem gotów przyjąć wszystko z zamkniętymi oczami. Ale najpierw rozkosz jazdy. Pociąg pusty. Karmię oczy pagórkami i kurhanami okolic. Całe w pomalowanych zieleniach, beżach, ciepłych brązach zmieszanych z czerwieniami. Moje oczy tyją od tego obżarstwa. Ale nie czuję się przejedzony. Żadnych mdłości! Błogostan połączony z delikatnymi wyrzutami sumienia, które od zawsze towarzyszą mi samotnie przeżywanym rozkoszom!
W torbie książki, jakieś poezje, cztery kanapki owinięte w folię z serem i szynką. Pobocza torowisk przypominają mi brzegi dzikich plaż. Wyrzucone konary, gruby piach, sosnowe lasy. Nie wiem dlaczego nie wyłania się żaden wieloryb, a może już jest, tylko tak wielki, że nie mogę go dostrzec? Dobrze wiem: niczego nie przeczytam, ale za to zapalę sobie papierosa! Odszukuję nici porozumienia ze sobą.
... a potem równiny Łodzi i Poznań.... Orient Express ląduje gładko na głównym.
Ostatnio pamiętałem go jako miejsce wykopów, teraz rozlokowali się już źli. Wykończyli w szkle i żelazie jakieś miejsce, które musi służyć poznaniakom jako miejsce okrutnych zabaw i tortur.... szybko źle się w nim czuję, jak osioł zamknięty w klatce dla szczurów... zupełne nieporozumienie... ale po jakimś czasie wydostaję się na powietrze i za głosem serca pnę się w poszukiwaniu jakiejś strawy duchowej: mój wybór pada na rogala marcińskiego i tortillę - w takiej kolejności- potem już tylko zaopatrzyć się w fajki pokoju i można iść sobie przed siebie, zaciągnąć języka u tubylców. Rdzenni mieszkańcy chętnie proszą o papierosy i są weseli, kiedy ich się częstuje. Stoją na czerwonych światłach i w ogóle robią wrażenie cywilizofowanych.
... aj sobie tak chodzę i chodzę i traktuję to chodzenie jak jakieś czarodziejskie początki przed wypowiedzeniem ostatecznego zaklęcia, które w końcu pada po kilku godzinach:
- Cześć!
mówię do Gera, który stoi przed Cafe Kika chroniąc rannego seniora Corleone.
- OOOOOOOOoooooo. - próbuje Gero z pierwszą literą godzillego alfabetu.
Wzruszam się, ale nie udaję, że wszystko jest ok, bo oto zbliża się MAQ. I nie wiadomo jak Elrond. Natalia. A słoneczko coś nie chce zajść!
Rozmawiam z MAQiem o koncertach, o brzmieniu, widzę, że nastawiony jest bardzo na szczegół więc idzie na próbę. Ja mam prawdziwy lęk przed udziałem w próbach. Czuję się jakbym zakłócał równowagę jakiegoś przygotowania do misterium. Zatem szybko kawa i szarlotka i szklanka wody.... zupełne nic, a jak cieszy!!!!
Jest Marcela, jest i Aras. Jak na rodzinnej fotografii!
Jestem przygotowany bardziej na Osobliwości, ale niosąc werbel z samochodu do wnętrza ziemi czuję jego lekkość i wiem, że mam szansę na set pogodny, pastelowy, chociaż przecież i nie bez rzuconych cieni.
Tak i się stało.
Przed koncertem jeszcze rozmowa z Karolem, który stęża swoje dłonie, zagęszcza odpowiednio je by podczas koncertu rozpuszczały się jak najdłużej. Jego piękne linie supłane na akordeonie trafiają do mnie ze szczególną siłą. Zresztą cały zespół pragnie zagłuszyć perkusję. Nikomu się to nie udaje, bo dzieje się rzecz przedziwna. Instrumenty znajdują własne miejsca w przestrzeni mknąc obok siebie coraz dalej i dalej. Jestem wniebowzięty. Karol gra cudownie. Porusza miechem łagodnie niczym japońska kurtyzana wachlarzem, napędza powietrze i podejrzewam że to na nim, jak na latającym dywanie, niosą się pozostali muzycy. Amade... to na niego patrzę gdy zamykam oczy. Jest czuły. Pozbawiony agresji choć pewny i mocny. Uderzenia trafiają bezbłędnie pełne precyzyjnych wzruszeń. Osiąga zwartość husarii niebieskiej. W pewnym momencie razem płaczemy i rzucamy się sobie w objęcia. Gero niknie w sobie. To tu godzilla to tam aniele. Jest ważny jak bitelsi i ma tę siłę. Aranżacje skromniejsze, ale to jest także to. Już pod koniec koncertu idę pod koniec pomieszczenia, gdzie dźwięk jest zupełnie inny... pluszowy, anielski... a tam małe dzieci na rękach rodziców, jeden chłopiec uśmiecha się ze mnie, ja z nim, a on nie zaczyna płakać. Czuję spełnienie!
Budzy w świetnej formie głosowej. Muzyka jest aniołem, który może zamieszkać w gardle! I te słowa, które stają się obok nas, by rozmawiać do nas bez słów!
Jestem na chwilę lepszym zwierzęciem. Ale po koncercie mówię nie, bo jestem zawstydzony.
To był jeden z najlepszych koncertów na jakim byłem w życiu.
A po nim rozmowy śmiech... i 9 godzin w nabitym pociągu z czyimiś stopami przy moim nosie. Im też mówię nie.
Kocham WAS!!!!